Wrocławskie anarchistki czyli seria wywiadów o życiu aktywistek (część 1.)

Wrocławskie anarchistki to cykl wywiadów z dziewczynami działającymi w grupach niehierarchicznych. Opowiadają w nich o swoich ideałach, walce o lepsze jutro i prywatnym życiu we Wrocławiu. Cykl będzie się regularnie pojawiać na łamach naszej strony wolnywroclaw.pl Miłej lektury!

Gabi: Przedstaw się krótko i opowiedz kiedy i jak zaczęła się twoja działalność w ruchu anarchistycznym?

 

Jessica: Hej, nazywam się Jessica i w ruchu działam od dość niedawna – od około trzech lat. Udzielałam się we wrocławskiej sekcji Federacji Anarchistycznej oraz Związku Syndykalistów Polski – udzielałam, bo obecnie nie jestem aktywna. Ale to tylko chwilowa przerwa.

Gotowość do rzeczywistych działań dojrzewała we mnie dość długo. Początkowo – w gimnazjum i liceum – głównie śledziłam aktywność organizacji pozarządowych, interesowałam się sytuacją uchodźców i mniejszości oraz cicho wściekałam na wszechobecne nierówności społeczne. Zgłębiać się w idee anarchistyczne zaczęłam, mogłoby się wydawać, dość późno, bo na studiach. Mieszkałam w innym mieście i zaczęłam obserwować lokalnie działające grupy oddolne.

Studia zarzuciłam i wróciłam do Wrocławia, gdzie dołączyłam do lokalnej grupy Greenpeace’u. Nie na długo, bo to jednak nie było to – istniała jakaś “góra”, jakieś “centrum” dowodzenia i to w moim odczuciu blokowało potencjał wielu działań i pomysłów.

Widziałam, że były demonstracje i spotkania ruchów niehierarchicznych, jednak nie byłam w stanie się przełamać, by na nie uczęszczać – bo jak to, sama? Moment przełomowy nastąpił dość nagle, gdy kolega z ówczesnej pracy zaangażowany wcześniej w ruchy anarchistyczne spytał, czy nie chciałabym pomóc przy malowaniu bannerów do tygodniowej akcji informującej o wchodzącej wtedy w życie ustawie inwigilacyjnej. Zaczęłam pomagać, malować, roznosić ulotki, wlepki i plakaty, uczęszczać na spotkania i poznawać ludzi. I tak zostałam.

Do Związku Syndykalistów Polski dołączyłam jakieś niecałe pół roku później, przy okazji sprawy “Złego Mięsa” , w którą byłam zaangażowana jako były pracownik.

 

G: Historia “Złego Mięsa” jest we Wrocławiu bardzo głośną sprawą. Czy możesz krótko opisać o co w niej chodziło? Jestem też ciekawa jaki wpływ na ciebie wywarła ta walka, bo byłaś bezpośrednio zaangażowana, nie tylko jako aktywistka, ale przede wszystkim jako była pracowniczka i poszkodowana w działalności właściciela tego wegańskiego baru?

 

J: Sprawa była dość złożona i początkowo wcale nie wyglądała na łatwą. W “Złym Mięsie” panował układ koleżeński, dość hermetyczny środowiskowo, więc wiele rzeczy zamiatano pod dywan lub rozwiązywano innymi, niż oficjalnymi, drogami. Przede wszystkim chodziło o umowy – a raczej ich brak. Większość pracowników pracowała na czarno. Pierwszego dnia pracy powiedziano mi, żebym nawet nie pytała właściciela o umowę, bo to “temat tabu”. Warunki sanitarne były tragiczne.

Początkowo miałam w sobie dużo zapału, chciałam przede wszystkim pomóc byłym współpracownikom, którzy walczyli o swoje prawa – na przykład uregulowanie kwestii ze składkami na ZUS. Oczywiście przychodziły chwile, gdy byłam już tą całą sprawą zmęczona, ale bardzo dużo wsparcia okazywało otoczenie – ZSP, znajomi, środowisko, ludzie kiedyś związani ze “Złym Mięsem”. To motywowało do dalszej walki. I nauczyło mnie cierpliwości. A także, jak ważna jest ludzka solidarność. Bez tego nic by się nie udało.

 

G: Czy to doświadczenie rzutowało na późniejsze wybory w kwestii miejsca pracy i na twój stosunek do “pracobiorców” (piszę “pracobiorców”, bo szefowie biorą pracę osób zatrudnionych i dzięki niej funkcjonują ich firmy)?

 

J: Zdecydowanie tak. Przede wszystkim przestałam się mamić “klimatem” danego miejsca. Nieważne, jaki dobry by on nie był, nic nie usprawiedliwia luźnego traktowania – bądź ewidentnego łamania – praw pracowniczych. Nauczyłam upominać się o swoje, ale też przyjmować krytykę. A do tego potrzebny jest dystans do miejsca pracy oraz przełożonych. A najważniejsza i tak jest reszta pracowników – ich stosunek do pracy, zaangażowanie, świadomość swoich praw. A z tym nie jest najlepiej, odmowa wypłacenia pensji “na jakiś czas” bez podania przyczyny albo nakładanie coraz to kolejnych obowiązków przyjmowana jest z cichym niezadowoleniem. Dlatego należy rozmawiać, przekonywać, że są sposoby na wyegzekwowanie swoich praw, że pracownik nie musi zgadzać się po raz kolejny na zostanie w pracy po godzinach, że w walce o lepsze traktowanie nie pozostanie sam. Niestety, gastronomia to piekło pod tym względem. Poczucie beznadziejności wśród ekipy było odczuwalne w każdym miejscu, w którym pracowałam.

 

G: Skoro pracownicy i pracowniczki miały to “poczucie beznadziejności”, to oznacza, że mają jakąś świadomość praw pracowniczych, jednak z doświadczenia wiem, że praca w tym temacie w sferze gastronomii jest bardzo trudna: ludzie wolą się zwolnić i znaleźć sobie inną firmę, niż walczyć w starej o lepsze warunki. Niestety nowe miejsca pracy oferują zazwyczaj warunki niewiele lepsze. Bo można się cieszyć, że pracuje się na umowie zlecenie zamiast na czarno, ale jednak normą powinna być umowa o pracę. Wszędzie, gdzie następuje stosunek pracy taka umowa jest obowiązkowa, a jednak w gastronomii: barach, restauracjach, klubach muzycznych itd. umowy o prace są prawie niespotykane. Czy możesz powiedzieć gdzie teraz pracujesz i czym się zajmujesz?

 

J: Z tego powodu właśnie zrezygnowałam już z pracy w gastronomii. Zmęczyła mnie walka z powielaniem tego samego schematu zachowań przez każdego kolejnego właściciela restauracji, z którą miałam styczność. Potrzebowałam poczucia stabilności i gwarancji czegokolwiek – zatrudnienia, ubezpieczenia albo konkretnej wypłaty otrzymanej w ustalonym terminie. Zaczęłam pracować na umowę o pracę w innej branży, handlowej. Była ciężka, ale do domu wychodziłam dokładnie po ośmiu godzinach pracy, miałam określone obowiązki i ustaloną wypłatę, która zawsze przychodziła na czas. Jako pracownik czułam się tam pod względem prawnym bardzo bezpiecznie. Już tam nie pracuję, niestety zdrowie przestało mi pozwalać na fizyczną pracę – i tu natknęłam się na kolejną różnicę, bo nikt nie robił mi problemów, gdy musiałam wziąć zwolnienie lekarskie. Na razie więc odpoczywam w domu i wracam do sił.

 

G: Wiele osób nie utożsamia anarchizmu z walką pracowniczą, choć ruch ten wyrósł właśnie ze środowisk robotniczych. Dla zwykłego zjadacza chleba anarchizm kojarzy się z jakąś alternatywną kulturą opartą na walce z władzą, ale nic więcej. Powiedz mi, czym dla ciebie jest ta doktryna filozoficzna i czy wywiera jakiś wpływ na twoje zwykłe życie, to nie związane z aktywizmem? Czy możesz się nazwać anarchistką i czym jest dla ciebie to określenie?

 

J: Tak jak mówiłam wcześniej, z samą ideą anarchizmu zetknęłam się dość późno. Nie byłam związana z żadną sceną ani nie uczestniczyłam w żadnej subkulturze, która – jak się wydaje – mogłaby być jej zarzewiem. Sama ideologia istotnie wpływa na moje życie, od pracy, przez znajomych i chłopaka, którzy udzielają się w ruchu anarchistycznym, do mojego codziennego postrzegania świata. Nie jest to łatwe, każdy z nas jest w jakiś sposób niewolnikiem systemu, w którym nie istnieje coś takiego jak etyczna konsumpcja, ważne, żeby mieć tego świadomość. Bardzo chciałabym szerzyć tę ideologię dalej, ale wiem, jak bardzo trudne jest to zadanie w obecnych czasach i że czasem trzeba zmienić lub złagodzić narrację. Lub dopasować ją do aktualnej sytuacji. Anarchizm jest piękną myślą i choć nie zawsze jest to proste, staram się kierować nią w życiu.

 

G: Tym pięknym podsumowaniem możemy zakończyć. Bardzo dziękuję za rozmowę 🙂

 

1 Komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*